Leżę sobie. Słucham muzyki. Od kilku dni próbuję pokonać nieprzyjaciela pod postacią parszywego przeziębienia, lecz poniekąd bezowocnie. Przez to jestem jeszcze bardziej złośliwa i poirytowana niż zwykle - wygląda na to, że to możliwe. Robię mega prze cudacznie niesamowicie wypaśnie pyszniaśne mięso do obiadu. Szczypta soli, pieprzu ziołowego, ziół do drobiu i oczywiście oregano, na patelnie i w sosie własnym. Tak ciężko robić arkusze, kiedy głowa pęka, a w gardle druty kolczaste. Ale muszę się spiąć.
Ostatnimi czasy mam najście na francuskie kino. Cudne.
Doszłam do wniosku, że potrzebuję przeczytać jakąś książkę, tak niezobowiązująco, ot, dla przyjemności! Mam w domu Cobena i aż mnie do niego ciągnie. Ale niet. Na razie moimi przyjaciółmi są vademeca wszelkiej maści, ewentualnie notatki. Albo mam beznadziejny dzień, kiedy to do godziny 17 zrobiłam może trzy zadania z jednego (sic!) arkusza, przygotowałam część obiadu, którą zrobić miałam i obejrzałam kolejny francuski film, na którego przypadkiem natrafiłam w TV.
18 maja mam swój wielki powrót do pracy. Owszem, w niedzielę. Ale z dwojga złego lepsze to niż 17 tuż po maturze.
Arkusz krzyczy do mnie, albo na mnie. Mniejsza, idę się nim zaopiekować, bo leży biedny na komodzie i szlocha pod nosem.
Miłego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz