'Nie ma magicznego lekarstwa,to nie zniknie na zawsze. Są tylko małe kroki w górę, łatwiejszy dzień, niespodziewany uśmiech, lustro, które już nie jest ważne.Wychodzę z kokonu.'

Dziś już piątek. Taak. Upragniony dzień każdego maturzysty, studenta, ucznia, każdego normalnego człowieka. Perspektywa weekendu wprowadza radosną atmosferę. Zwykle... U mnie jest raczej średnio pod tym względem. Świadomość zbliżającego się kolejnego tygodnia, mijających dni i nieuchronnie przypominającej o sobie matury jest raczej co nieco demotywująca. Sądziłam, że kiedy wreszcie nadejdzie upragniony ostatni rok liceum zacznę skakać ze szczęścia i posłusznie jak nigdy przysiądę do książek, zakuwając biologię i chemię ze źródeł przeróżnych. Sądziłam, że moja motywacja będzie na tyle silna, że przezwyciężę wszystko. Jednak pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Nieco się pomyliłam i to wszystko trochę przerosło moje możliwości. Cały tydzień ciężko pracuję, uczę się, pana Witowskiego bio- i chem- posłusznie rozwiązuję. Wciągam się w ten kołowrotek medyczny. Przestawiam na inne myślenie. Ale gdzieś po drodze coś zagubiłam. Tylko nie wiem co. Motywacja odleciała, niczym powietrze z balonu - z wielkim hukiem. Poczytuję sobie do poduszki różne blogi studentów i świeżo upieczonych lekarzy. Wiem, że chce tam być, chcę robić to co oni. Jestem o tym przekonana i nie wyobrażam sobie siebie w żadnym innym zawodzie. Ale jestem taka potwornie zmęczona. Skończył mi się plusz. O zmoro! Mama się trochę zmartwiła. Biorąc pod uwagę, że w każdy piątek jestem nie do życia i zdaje się być ze mną coraz gorzej. Dziś więc mam dzień odpoczynku. Dzień wolny od zmartwień, ale oczywiście nie od biologii i chemii, co by nie stracić czasu. Nie wiem. Próbuję się zebrać w sobie. Zastanawiam się, co robią ci studenci, jaki jest ich przepis na jak najmniej snu, jak najwięcej zapamiętanych informacji i energię na to wszystko. Zobaczymy jak wszystko się potoczy. Może po prostu potrzebowałam dnia oddechu? Jednego, małego dzionka, kiedy mogłam pospać aż do dziesiątej, wstać z ociąganiem z łóżka, bez świadomości, że jak się nie pośpieszę, to będę chyba na nogach szła trzynaście kilometrów. Brak psychicznego Cerbera nad sobą bardzo wiele daje. A ja, człek dziwnego pokroju, takowy niestety posiadam. Ciężko jest mi nie iść do szkoły. To dziwne prawdopodobnie, ale tak jest. Kiedy jakiś czas temu złapał mnie sławetny wirus, który dopadał co którąś znaną mi osobę, nie mogłam przeboleć nie pójścia na zajęcia i - z gorączką, ledwie mówiąc i ledwie na nogach się trzymając - poszłam. Szkoda czasu, myślałam. Ale sił. Brak mi sił. Panie Boże, daj mi siły, żebym mogła pracować jeszcze ciężej i spać jeszcze mniej, i funkcjonować jak normalny człowiek, a nie jak wczoraj wieczorem - przypominać zombie.

Dopadła mnie jakaś taka obojętność. Nie wiem dlaczego. To po trosze niepodobne do mnie, no ale cóż, najwidoczniej każdemu zdarzają się lepsze i gorsze dni. Wkurzają mnie moje nauczycielki, które sądzą, że wszyscy będę biegać na konsultacje do nich. Taa, na pewno odbiło mi na tyle, żeby jeździć na płatne korki z chemii co tydzień po dwie godziny i jeszcze w soboty (!), rano - a właściwie jeszcze w nocy (!)- tłuc się śmierdzącym autobusem, po to, żeby porozwiązywać zadania z moją kochaną panią szkolną nauczycielką, która pod koniec października przypomniała sobie, że przydałyby się zajęcia dodatkowe. Z biologii miałam kryzys. Zastanawiałam się, czy opłaca mi się jeździć na korki, czy nie dałabym rady się samemu przygotować i chodzić w szkole na zajęcia dodatkowe. Ale okazało się, że musiałabym czekać na nie dwie godziny. Z resztą, nie wiem jakby takie zajęcia wyglądały. Czy nie przypadkiem jak lekcje w szkole, na zasadzie, zlazła się kupa ludu i ględzą ze sobą jak potłuczeni, a pani K średnio sobie radzi z nimi. Dziwna sprawa.
Czy ja jestem wredna? Czasem mam wrażenie, że tak. Choć nie, po prostu nie trawię niektórych ludzi. Na przykład takich, którzy łaskę robią, że przyjdą na zajęcia, a w dodatku cały ten czas przegadają. Nie rozumiem tego.
Pisać. Pisać. Pisać. Kotłuje mi się w głowie to jedno słowo i spokoju nie daje. Co ja poradzę, że mam tak dziwny system, a pisanie uszczęśliwia mnie jak mało co? Kiedyś chciałam być pisarką. Wyobrażałam sobie stary dworek, werandę i góry, i ten przepiękny widok, że aż dech zapiera. I stolik, z maszyną do pisania czy laptopem. I kobieta, która niestrudzenie stuka w klawisze, z tajemniczym uśmiechem na twarzy, i dziwnym rozmarzeniem. Jest szczęśliwa. Spełnia się. Nie widzę jej twarzy. Nie dojrzę w jakim wieku jest. Nie wiem, czy to ja, czy nie. Wiem jedno - chciałabym być tą kobietą. Nikt cię nie zmusza Maju. Nikt nie każe ci porzucać tego marzenia dla innego, bardziej wymagającego. Nie musisz być lekarzem. Doskonale o tym wiesz. A jednak, coś cię ciągnie. Coś pozostawia piętno, na które nie możesz być obojętna. Pragniesz być lekarzem, a jednocześnie pragniesz tego życia wyimaginowanego, pełnego spokoju i ciszy. Jedno drugiego nie wyklucza Maju. Co gorsza, goszczą we mnie niesamowite skrajności. Z jednej strony pragnę ciszy i spokoju, a z drugiej, mieszkania w mieście, życia w jakieś wielkiej społeczności, poczucia swojej wartości w tej grupie. Z jednej strony nie chcę się wysilać, pragnę pisać i temu się poświęcić, z drugiej natomiast chęć zostania lekarzem zakorzeniła się u mnie na dobre. Nie wykluczam więc, że kobieta na werandzie to ja. Nie znam jej historii. Ale mam nadzieje, że będzie dobra i taka, jaką chce by była. Rozpisałam się nieco. Napiję się mleka i chyba przerobię paprotniki. Witaj prawdziwy świecie:)
Vous voyez, Dieu, je veux, je veux, je s'humilie ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz