
Mrauuu... budzę się z dziwnej blogowej śpiączki, pocieram niepewnie rączki. Cóż, trochu czasu minęło, trochu więcej wody upłynęło, wiele się zmieniło. Przez ostatni miesiąc (wow, dokładnie miesiąc) przeżywałam wzloty i upadki, prawdziwe motywacyjne kopniaki, i demotywujące stany stresowo-lękowo-depresyjno-beznadziejne. Tiaa.. Sporo na raz. I plany się zmieniły, moje szkolenie trwać miało dwa tygodnie - trwa miesiąc, a ma potrwać jeszcze cztery dni w przyszłym tygodniu. Później się okaże. Dziś spotkałam się z D. Mało czasu miałyśmy, bo może godzinkę i nim zdążyłyśmy porządnie zagłębić się w tematykę teraźniejszych życiowych przewrotów, owa godzinka przeleciała jak z bicza strzelił. Nie bardzo wiem o czym mam pisać. Poczułam dziś, że jestem szczęśliwa. Mam wokół siebie wspaniałych ludzi, których za wszelką cenę powinnam utrzymać jak najbliżej. Pracuję ciężko, nie mam czasu na głupie przemyślenia z cyklu "Majowe wymyślanie pierdół, bo nie ma co innego do roboty, a zajebiście jest utwierdzać się w przekonaniu o słuszności głupich teorii". Gdy tylko mam wolny czas uczę się biologii. Dziś drugi raz byłam na korkach i kiedy tak po raz któryś z kolei udzieliłam jakiejś błyskotliwej odpowiedzi, a oczy korepetytorki - kobiety którą darzę wielkim szacunkiem za ogrom wiedzy, który posiada, za to, że na każde pytanie które zadaje (dociekliwa jaaa muaha) udziela bardzo logicznych odpowiedzi i potrafi w tak prosty sposób zakorzenić jakieś drobiazgi w mojej głowie - zalśniły, z jej ust popłynęły słowa pochwały, poczułam radość. Znów wróciła do mnie moja kochana radość. Z tego co robię, że robię właśnie TO. Kiedy sobie uświadomiłam drobny, acz niezwykle istotny fakt, uświadomiłam sobie również, że jestem szczęśliwa. Pal licho, że znów muszę gdzieś jechać, że zapieprzam jak murzynek Bambo przy bawełnie, za psie pieniądze. Pal licho, że w domu jestem bardziej gościem, że dopiero dziś na prawdę, ale tak na serio się wyspałam, wypoczęłam. Kocham to. Kocham moje życie. Ze wszystkimi jego dziwnościami, ze wszystkimi zakrętami i przejściami, z całym balastem.
A tak abstrahując od tematu, przypomniał mi się zeszły piątek trzynastego. We czwartek wieczorem wróciłam do domu, wyczerpana, położyłam się spać. Następnego dnia rano miałam fryzjera. Zwlekłam się więc z łóżka, niezbytnio zadowolona, że po tygodniu zrywania się raniutko i biegania do pracy, w dzień wolny musiałam zrobić to samo. Nic, chcesz być piękna musisz cierpieć, powtarzałam sobie. Rano przeglądając papierki i szukając dokumentów z banku, zawartość teczki wypadła na ziemię. Olaboga co to w ogóle było za zdarzenie, aż musiałam je opisać na blogu! Dziwny zbieg okoliczności, że ujrzałam facjatkę osoby, której wcale nie chciałam ujrzeć - Tb.. jego CV. Pamiętam skąd je miałam, nieważne, wzdrygnęłam się, złapałam paper, potargałam na drobny maczek i pozbyłam się. Uff!! To jeszcze nic (czy to ten piątek trzynastego, czy co???), nie dość, że fryzjer zrobił mi jakiś dziwny kolor myszy na głowie, to jeszcze suszarka nie miała osłonki i bach..moje mysie włosy wlazły do wiatraczka, utknęły i trzeba było kawałek obciąć. Jakby wrażeń było mało, poszłam do galerii z zamiarem kupienia spodni. Oczywiście spodni nie kupiłam, a że zamiast tego moja szafa wzbogaciła się o kurtkę, żakiet i koszulkę to inna historia. W ogóle idę sobie dziarskim beztroskim krokiem, patrzę, a tu .. Tb. Zapomniałam, że pracuje jako sprzedawca w RTV Euro AGD. Że też musiałam na niego trafić. Zgłupiałam tego dnia. Ot, piątek trzynastego...
Ale na dziś wystarczy tych mrożących krew w żyłach historii, bo jeszcze z tych emocji kogoś bezsenność dopadnie. Lecę lulu, jutro czeka mnie kolejny intensywny dzień. Pozdrawiam Wszystkich cieplutko :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz